Otóż tak.
Świadczy choćby o tym brak wpisów przez dwa miesiące. Miałam na tyle dość komputera w pracy, że w domu nie mogłam już na niego patrzeć. Choć Hanka uparcie powtarzała "wstaw posta", to wizja zalogowania się, pisania i edytowania była na tyle przygniatająca, że nie miałam chęci tego robić. Po prostu. No i zwodziłam Ją ciągle mówiąc "tak, wiem, napiszę". A jeden malutki pościk wystarczyłby, by uradować serce pierworodnej...
Nie jestem na medal, bo zdarza mi się krzyczeć na Potomstwo. Powinnam starać się Ich zrozumieć, dociec, gdzie leży sedno problemu. Ale czasem się nie da. Albo brak mi cierpliwości. Albo chęci. A powinnam być ponad to. To tak nie działa.
Wymagam pewnych rzeczy. Z czasem od każdego wymagam nieco więcej. I tutaj dygresja. Czytałam ostatnio książkę Michelle Obamy. Poświęciła w niej sporo miejsca na opis swojego dzieciństwa i rodziców. Oczywiście kim ja jestem, żeby porównywać się do mamy Michelle Obamy, lecz urzekło mnie pewne stwierdzenie. Michelle napisała, że jej mama nie była nigdy zbyt surowa, ale też nie pobłażliwa. Nie wychwalała zbytnio sukcesów, ale też nie dołowała i nie użalała się nad porażkami swoich dzieci. Potrafiła wypośrodkować różne emocje, reakcje, unikając tych skrajnych. I co najważniejsze, wychodziła z założenia, że wychowuje przyszłych dorosłych, a nie dzieci. I mam takie poczucie, subiektywne oczywiście, że ten fragment jest tak bardzo o mnie. Nie jestem typem mamy, która trzyma dzieci w szklanej bańce. Staram się stawiać na ich samodzielność, dostosowaną oczywiście do Ich wieku i zachęcać do próbowania różnych, nowych rzeczy, nawet jeśli okażą się one być porażką. Bo jeśli w wyniku tego, że dziecko będzie samo chciało pierwszy raz posmarować kromkę masłem, a stłucze talerz (co zresztą nam się zdarzyło), to co najwyżej będę się śmiać i obrócę to w żart.
Nie użalam się nad dzieckiem, jeśli to zedrze skórę z kolana. Spytajcie zresztą Hanki. Zdarło. Stało się. Nie umrze. I nie jest to ból nie do wytrzymania. Wiem, że trochę boli, szczypie swędzi, denerwuje. Każdy by tak miał. Ale nie będę przez 3 dni żyła zdartym kolanem mojego Dziecka, choć może niektórzy powiedzą, że powinnam. Po prostu nie.
Staram się interesować tym co u Dzieci, choć czasem nie nadążam. Przyznaję. Babcia Lidka wie pewnie więcej niż ja. Pracuję, wracam do domu późno. Nawet jeśli mamy chęci pogadać, to i tak to, co usłyszę, będzie ułamkiem tego, czego dowiedziałabym się bezpośrednio od dziecka jak wraca ze szkoły czy przedszkola i gdybym była mamą na pełen etat. Tak to działa. Zaraz po szkole emocje są gorące. O 18-tej lub 19-tej niekoniecznie.
Nie serwuję dziesięciu dań na niedzielny obiad, dla każdego dziecka Jego ulubionego. Nie robię kanapeczek w kształcie uśmiechniętych buziek i nie pozwalam jeść dużo słodyczy. W zamian dostaję rykoszetem frustracją Potomstwa, smutnymi buźkami, błagalnymi prośbami, krzykiem i tupaniem nogami. Czasem pójdę na rękę, a czasem nie. Jak nie pójdę, jestem tą złą.
Często (może nawet za często, a do tego tonem księdza, jak to stwierdził Tata Potomstwa) mówię: nie można tak robić, nie wypada, coś należy robić, coś powinno się robić, czasem trzeba dać coś od siebie, żeby dostać coś w zamian, nic nie jest za darmo. I oczywistym jest, że w wielu sytuacjach takie teksty spotykają się ze ścianą (choć, gdyby kończyło się na ścianie, to i tak byłoby nieźle), czasem ze sprzeciwem (wyrażanym w mniej lub bardziej głośnej/krzykliwej formie). Konkluzja Potomstwa jest zatem taka, że jestem zła, niedobra, najgorsza, bo w jakiś sposób nie pozwalam Im wyjść z ich strefy komfortu lub co gorsza wkraczam w Ich strefę komfortu.
Pewnie nie jestem najgorsza, ale do ideału też mi dużo brakuje.
Ale za to gromadzę Potomstwu pamiątki na strychu, ciągle pozwalam Im zapraszać znajomych i robię najlepsze kakałko 😉
P.S. Niedługo możecie spodziewać się lawiny postów.
0 komentarze:
Prześlij komentarz