Jak chyba widzicie, generalnie to fajnie mamy z tym naszym bachonarium. Wesoło jest, głośno, zawsze ręce pełne roboty, nie nudzimy się. A jest nas przecież trójka dorosłych, bo my i Babcia Lidka.
Ale są takie momenty, kiedy wszystko opada, a nawet jeśli nie opada, to przynajmniej zaczyna zwisać, bo brakuje sił, co by trzymać się w pionie.
Żeby było jasne - w tym momencie piszę tego posta z uśmiechem, bo fajny zwykły dzień za nami, ale miewam refleksje nad tym, z czym czasem mamy do czynienia 😉.
Na przykład wczoraj - taka piękna niedziela się zapowiadała, w końcu wolna, wszyscy w domu, słoneczko, luzik, żadnych gości, na 9 rano dziewczyny na konie, więc przeszczęśliwe. A tu pac, dosłownie, kot Tadeusz po 3 miesiącach szarpania nie wytrzymał i pacnął Syna w oko. No i krew, kontrolnie jazda do Centrum Zdrowia Dziecka, 50 kilosów w jedną stronę na jedyny w województwie niedzielny okulistyczny dyżur dziecięcy. Na szczęście nic się nie stało, profilaktycznie dostał maść z antybiotykiem, ale wizja połowy niedzieli spędzonej w aucie i szpitalu, to jednak nie to samo, co błogie lenistwo na dywanie w salonie. Nie wspomnę już o zeszłomiesięcznych przebojach chorobowych.
Albo od czasu do czasu, a czasem nawet częściej, mamy w domu afery jedzeniowe. Bo jakiś farfocelek zielonej przyprawy jest w zupie, bo ziemniaki żółte a nie białe (nie pomagają tłumaczenia, że zima i nie ma innych ziemniaków), bo coś za słone, za mało słone, bo ketchup nie ten, bo chleb za bardzo wypieczony. Mogłabym pisać w nieskończoność. Wszystko, co jedzą jest konserwatywne, ale jak oglądają masterszefa to wszystko jest pychotka. Fascynujące to jest. No i tak walczymy z tematem, co nie raz już doprowadzało nas do białej gorączki.
Permanentnie mamy kłótnie między dziewczynami. Niby to jeszcze ten etap, kiedy bawią się w to samo, ale siłą rzeczy do konfliktów dochodzi częściej niż rzadziej. Różnica wieku zaczyna być coraz bardziej widoczna i aż boję się pomyśleć, jak to będzie jak Adam będzie mieć te 5 lat, Celina 10, a Hanka 15. No więc jak już dojdzie do scysji, to jest krzyk i trzaskanie drzwiami, przedrzeźnianie, skarżenie. Często tłumaczymy Im, że mają takie rzeczy załatwiać między sobą lub jeśli jesteśmy świadkami jakichś ustaleń, to stajemy po konkretnej stronie. Ale bądźcie świadomi - uśmiechy i przytulaski na zamieszczanych zdjęciach to jedynie jedna strona medalu.
Poza tym Hanka jest książkowo dziesięciolatką. Czytamy mądre publikacje i ewidentnie zaczyna się dojrzewanie. Niecały rok minął od kiedy skończyła trzecią klasę i była jeszcze na etapie kolorowych tornistrów, a teraz telefony, smsy do koleżanek, chłopaki, zainteresowania jakieś takie bardziej dorosłe. Wszystko fajnie, tylko do tego dochodzą jeszcze emocje. No i tutaj się zaczyna epopeja. A właściwie to tragikomedia. Żeby było jasne: utożsamiamy się z Jej przeżyciami i staramy się nie bagatelizować żadnych kwestii, a czasem też razem śmiejemy się z jakichś rzeczy, które na początku wydają się katastrofalne, a w rzeczywistości okazują się błahostką. Jednak musimy ciągle toczyć walkę z tym, że raz uparcie twierdzi, że mamy Ją traktować jak dorosłą, a raz jak dziecko. W zależności od tego, co Jej w danej sytuacji bardziej pasuje. Sprytne to, nie powiem, i w sumie sporo w tym racji, bo z jednej strony jest jeszcze dzieckiem, a z drugiej naprawdę dużo już rozumie. W stosunku do młodszego rodzeństwa naprawdę wykazuje się czasem wyjątkową opiekuńczością. Ale dla nas oznacza to praktycznie codzienną walkę z wiatrakami. Lekcje: raz mamy dać Jej spokój, bo jest dorosła i sama to kontroluje, raz mamy z nią siedzieć i przycinać jej równo kartkę, bo sama nie umie. Sprzątanie: pokój jest Jej i będzie w nim robić co chce, ale my mamy Jej pościelić łóżko, bo nie umie rozciągnąć prześcieradła na łóżku. Czasem naprawdę potrzebuję włączyć w sobie tryb anielskiej cierpliwości, żeby sprostać wyzwaniom stawianym przez tego niewielkiego jeszcze człowieka.
I szczerze, teraz dopiero dostrzegam, jak to było kiedy ja byłam w Ich wieku. Dziwiłam się moim rodzicom, że denerwują się krzycząc tysięczny raz, żeby coś tam zrobić. A teraz mam tak samo. Jak tysięczny raz w tym roku muszę huknąć, żeby spuściły po sobie wodę w toalecie albo schowały po sobie naczynia do zmywarki, to mam dość. I przyznaję, że czasem już tak bardzo, że po cichu robię to sama, mimo że wiem, że powinnam być konsekwentnie upierdliwa i pogonić towarzystwo do roboty. Że mimo zmęczenia wolę sama rozpakować zmywarkę, niż gonić Dziewczyny (choć to powoli staje się Ich zadaniem), bo widzę, że spokojnie się bawią i nie chcę Im przeszkadzać.
Są dni, kiedy naprawdę jestem zmęczona, bardziej mentalnie niż fizycznie. Nie mogę się doczekać wieczoru, żeby na 20 minut zamknąć się w łazience, wziąć prysznic i uciec od tego domowego zgiełku, gdzie ciągle ktoś coś chce albo ja sama muszę. A potem myślę, że mamy to, czego wielu może nam pozazdrościć. I wtedy wstaje nowy dzień i zaczynamy wszystko od początku 😉.
0 komentarze:
Prześlij komentarz