Z Potomstwem co jakiś czas jeździmy do Wrocławia, gdyż mamy tam rodzinę.
Oczywiście oprócz spotkań z familiją zdarza nam się zahaczyć o różne atrakcje turystyczne, a jedną z nich, jeszcze nigdy nie odhaczoną był wjazd na SkyTower.
Z reguły podczas wyjazdów miejskich korzystamy z apartamentów, gdyż jest to bardziej ekonomiczne finansowo i mamy Potomstwo pod kontrolą żyjąc w jednej wspólnej przestrzeni, a nie dwóch osobnych pokojach hotelowych.
Babcia Agnieszka wiedziała o tych dwóch rzeczach i upolowała nam apartament na czterdziestym czwartym piętrze! O!
Apartament jak apartament, standardowe wyposażenie, aneks kuchenny, łazienka, wystrój niczym się nie wyróżniający, ale widok wyjątkowy, przynajmniej jak na Wrocław 😉. Aż kuzynki rodowite Wrocławianki wpadły na inspekcję 😉.
Wiemy jedno. Lęku wysokości Potomstwo nie ma.
27 maja 2018
pierwszy ząb
Tym razem nie Adama, a pierwszy wyrwany mleczak Celiny.
W czwartek pojechaliśmy z Hanką na wyrwanie zęba do dentysty. Musieliśmy kolejny raz przejść ten proceder, gdyż wymaga tego leczenie ortodontyczne Pierworodnej. Tak się złożyło, że oprócz planowanego wyrwania jednego zęba poszły dwa, bo akurat się ten drugi ruszał i pan doktor zdecydował, że nie ma co się pitolić i śmigamy dwa. Dla mojego zdrowia psychicznego lepiej, żeby temat Hanki i dentysty w tym momencie się urwał 😉.
A Celina pana doktora lubi, więc kontrolnie też ją zapisaliśmy na przegląd. Zbieg okoliczności, dwie godziny przed wizytą Celina przybiega do mnie i krzyczy, że rośnie jej stały ząb! Patrzę i rzeczywiście: jak nic, dolna jedynka przebiła się już z tyłu i pięknie wystaje z dziąsełka. No to jedziemy, pan doktor ogląda i stwierdza, że super, mleczak się rusza, to on pędzelkiem posmaruje tę jedyneczkę. Celina zachwycona. Pan doktor oczywiście pędzelkiem posmarował, po to, żeby znieczulić miejscowo 😉. Potem standardowo zastrzyk znieczulający i wyrwanie, czego oczywiście z panem doktorem na głos nie komentowaliśmy i używaliśmy niezrozumiałego jeszcze dla Niej słowa "iniekcja" 😉. Rach ciach i zęba nima!
Wróżka Zębuszka oczywiście w nocy przyszła i zostawiła dwie dychy pod poduszką.
A tak prezentuje się szczerbata Cela 😉.
W czwartek pojechaliśmy z Hanką na wyrwanie zęba do dentysty. Musieliśmy kolejny raz przejść ten proceder, gdyż wymaga tego leczenie ortodontyczne Pierworodnej. Tak się złożyło, że oprócz planowanego wyrwania jednego zęba poszły dwa, bo akurat się ten drugi ruszał i pan doktor zdecydował, że nie ma co się pitolić i śmigamy dwa. Dla mojego zdrowia psychicznego lepiej, żeby temat Hanki i dentysty w tym momencie się urwał 😉.
A Celina pana doktora lubi, więc kontrolnie też ją zapisaliśmy na przegląd. Zbieg okoliczności, dwie godziny przed wizytą Celina przybiega do mnie i krzyczy, że rośnie jej stały ząb! Patrzę i rzeczywiście: jak nic, dolna jedynka przebiła się już z tyłu i pięknie wystaje z dziąsełka. No to jedziemy, pan doktor ogląda i stwierdza, że super, mleczak się rusza, to on pędzelkiem posmaruje tę jedyneczkę. Celina zachwycona. Pan doktor oczywiście pędzelkiem posmarował, po to, żeby znieczulić miejscowo 😉. Potem standardowo zastrzyk znieczulający i wyrwanie, czego oczywiście z panem doktorem na głos nie komentowaliśmy i używaliśmy niezrozumiałego jeszcze dla Niej słowa "iniekcja" 😉. Rach ciach i zęba nima!
Wróżka Zębuszka oczywiście w nocy przyszła i zostawiła dwie dychy pod poduszką.
A tak prezentuje się szczerbata Cela 😉.
22 maja 2018
karta rowerowa
Dzisiaj Hanka zdała na kartę rowerową!😉
Oficjalnie może jeździć z Tatą na przejażdżki także po ulicy🚴!
Gratulacje Córko!
Oficjalnie może jeździć z Tatą na przejażdżki także po ulicy🚴!
Gratulacje Córko!
nie ma to jak cycek
Zastanawiałam się - pisać czy nie pisać o karmieniu. W podjęciu decyzji pomógł fakt, że temat trochę już się ciągnie. I właśnie przez to, że się ciągnie, staje się nieodzownym elementem dzieciństwa Adama, a przynajmniej tego etapu dzieciństwa.
Cofnę się więc do czasu ciąży. Od samego początku miałam dwa plany - rodzić naturalnie i karmić moim mlekiem. Ten pierwszy plan padł i pomimo chęci skończyło się cesarką. Karmić się udało, choć może nie do końca stwierdzenie "udało się" odzwierciedla rzeczywistość. Z perspektywy tych kilku miesięcy dochodzę do wniosku, że chyba porażka porodu sprawiła, że moja determinacja do tego, żeby karmić naturalnie była taka duża. Chciałam, żeby chociaż TO mi się udało.
W trakcie ciąży przygotowana byłam na wszystko do momentu porodu. O karmieniu wiedziałam tyle co ze szkoły rodzenia: pokazali nam jak przystawiać i na tym się skończyło. Samo karmienie z opowieści mojej mamy wydawało mi się super proste i całe życie patrzyłam na to w kategoriach "no jak można nie radzić sobie z karmieniem". Nikt nie powiedział mi jednak, że już do szpitala oprócz wyprawki powinnam wziąć jeszcze kij, który mogłabym sobie wsadzić między zęby.
Szpitale stawiają sobie za cel chwalenie się promocją karmienia naturalnego, a w przyszpitalnej szkole rodzenia ten temat był powiedziałabym "różowiutko słodziutki". Gucio prawda. Adam standardowo zaraz po urodzeniu stracił na wadze. Co na to pani neonatolog? "Proszę od położnych wziąć sobie mieszankę, bo inaczej nie wypiszemy ze szpitala, jeśli dzidziuś nie przybierze tyle i tyle na wadze. Tylko niech mąż skoczy po butelkę do jakiegoś sklepu." Kiedy zdarzyło mi się poprosić położne o podpowiedź i sprawdzenie czy dobrze przystawiam do piersi słyszałam: "Kochanieńka sama jestem na dyżurze, a zaraz przywiozą mi kolejne mamy z porodówki, salę muszę przygotować i leki podać". W ciągu 4 dni pobytu w szpitalu po porodzie, tylko na jednej zmianie położna przyszła dać mi wskazówki i sprawdzić jak Adam je.
Mieszankę podałam, przyznaję, dwa razy, ze łzami w oczach, bo wydawało mi się, że Adam jest głodny, a do tego dręczyła mnie wizja pozostania w szpitalu choćby dłużej niż minutę od standardowego czasu wypisu. Także kiedy tylko mogłam go przystawiałam. I o dziwo, nawet pomimo cesarki, pokarm był praktycznie od razu, a Adam wisiał na mnie dzień i noc.
Szpital jednak i tak okazał się być pikusiem w porównaniu do tego, co miało mnie czekać w kolejnych dniach. Zaczęło się od poranionych sutków, z którymi walczyłam przez dwa miesiące. Ból przy każdym karmieniu, właśnie taki, że nic tylko ten kij wsadzić sobie między zęby. Następnie nawał pokarmu, który trwał dwa tygodnie i dzięki któremu miałam do czynienia z taką ilością kapusty jak nigdy do tej pory. Zaraz po nawale zapalenie piersi z gorączką i finalnie antybiotykiem. A chwilę po nim kolejne, które już dzięki fachowej pomocy konsultantki laktacyjnej udało się szybko zatrzymać, by nie skończyło się znowu antybiotykiem. W międzyczasie dobijała mnie wizja tego, że tak właśnie wygląda macierzyństwo: karmienie i odciąganie, karmienie i odciąganie - inne życie nie istnieje. Pierwsze dwa miesiące były jednym ciągłym bólem - czasem mniejszym, czasem większym, ale ciągle bólem. Kolejne pięć miesięcy - już bez bólu, ale z dodatkowymi nocnymi pobudkami na ściąganie pokarmu. Nie zamierzam robić z siebie bohaterki, bo wiem, że miliony innych mam mają tak samo, ale nie umniejszę sobie jeśli stwierdzę, że karmienie piersią sobie, a przede wszystkim Adamowi, wywalczyłam. Mleko przyszło łatwo, ale karmienie już wcale nie od tak.
Do końca szóstego miesiąca Adaś jadł tylko moje mleko, z wyjątkiem dwóch szpitalnych epizodów z butelką, a od szóstego miesiąca systematycznie rozszerzamy mu dietę. Książkowo, jak zaleca WHO. Dalej cycek jest najważniejszy. Na smuteczek, na uspokojenie, na napitkę, na chorobę. Na chorobę to już w ogóle nie ma dla Niego nic lepszego. Gorzej, teraz jest na takim etapie, że już sam się domaga dobierając się do mojej bluzki, jak ma ochotę.
Z tego miejsca chciałam podziękować trzem osobom:
*Tacie potomstwa - za to, że ani razu nie wywarł na mnie presji, że muszę karmić piersią i pocieszał, że nic się nie stanie, jeśli jednak się nie uda;
*Babci Lidce - za wsparcie logistyczne, szczególnie to po porodzie;
*Mojej Mamie - która zaszczepiła we mnie to poczucie, że cycek to najlepsze, co maluchowi może się trafić.
A w nagrodę mamy wniebowziętego Adama, który zdaje się być uosobieniem słów Babci Agnieszki 😉.
I jeśli kiedyś Hanka i Cela będą mamami, to mam nadzieję, że przypomną sobie swojego małego brata i stwierdzą, że karmienie jest spoko.
P.S. Teraz już nic mnie nie boli, karmię wszędzie i o każdej porze i póki co końca nie widać (karmienia, jeszcze nie moich piersi) 😉. Karmcie więc, jeśli tylko możecie, walczcie o to, bo warto dla Waszych maluchów (a i Wam na bank zleci kilka zbędnych ciążowych kilogramów😉)!
Cofnę się więc do czasu ciąży. Od samego początku miałam dwa plany - rodzić naturalnie i karmić moim mlekiem. Ten pierwszy plan padł i pomimo chęci skończyło się cesarką. Karmić się udało, choć może nie do końca stwierdzenie "udało się" odzwierciedla rzeczywistość. Z perspektywy tych kilku miesięcy dochodzę do wniosku, że chyba porażka porodu sprawiła, że moja determinacja do tego, żeby karmić naturalnie była taka duża. Chciałam, żeby chociaż TO mi się udało.
W trakcie ciąży przygotowana byłam na wszystko do momentu porodu. O karmieniu wiedziałam tyle co ze szkoły rodzenia: pokazali nam jak przystawiać i na tym się skończyło. Samo karmienie z opowieści mojej mamy wydawało mi się super proste i całe życie patrzyłam na to w kategoriach "no jak można nie radzić sobie z karmieniem". Nikt nie powiedział mi jednak, że już do szpitala oprócz wyprawki powinnam wziąć jeszcze kij, który mogłabym sobie wsadzić między zęby.
Szpitale stawiają sobie za cel chwalenie się promocją karmienia naturalnego, a w przyszpitalnej szkole rodzenia ten temat był powiedziałabym "różowiutko słodziutki". Gucio prawda. Adam standardowo zaraz po urodzeniu stracił na wadze. Co na to pani neonatolog? "Proszę od położnych wziąć sobie mieszankę, bo inaczej nie wypiszemy ze szpitala, jeśli dzidziuś nie przybierze tyle i tyle na wadze. Tylko niech mąż skoczy po butelkę do jakiegoś sklepu." Kiedy zdarzyło mi się poprosić położne o podpowiedź i sprawdzenie czy dobrze przystawiam do piersi słyszałam: "Kochanieńka sama jestem na dyżurze, a zaraz przywiozą mi kolejne mamy z porodówki, salę muszę przygotować i leki podać". W ciągu 4 dni pobytu w szpitalu po porodzie, tylko na jednej zmianie położna przyszła dać mi wskazówki i sprawdzić jak Adam je.
Mieszankę podałam, przyznaję, dwa razy, ze łzami w oczach, bo wydawało mi się, że Adam jest głodny, a do tego dręczyła mnie wizja pozostania w szpitalu choćby dłużej niż minutę od standardowego czasu wypisu. Także kiedy tylko mogłam go przystawiałam. I o dziwo, nawet pomimo cesarki, pokarm był praktycznie od razu, a Adam wisiał na mnie dzień i noc.
Szpital jednak i tak okazał się być pikusiem w porównaniu do tego, co miało mnie czekać w kolejnych dniach. Zaczęło się od poranionych sutków, z którymi walczyłam przez dwa miesiące. Ból przy każdym karmieniu, właśnie taki, że nic tylko ten kij wsadzić sobie między zęby. Następnie nawał pokarmu, który trwał dwa tygodnie i dzięki któremu miałam do czynienia z taką ilością kapusty jak nigdy do tej pory. Zaraz po nawale zapalenie piersi z gorączką i finalnie antybiotykiem. A chwilę po nim kolejne, które już dzięki fachowej pomocy konsultantki laktacyjnej udało się szybko zatrzymać, by nie skończyło się znowu antybiotykiem. W międzyczasie dobijała mnie wizja tego, że tak właśnie wygląda macierzyństwo: karmienie i odciąganie, karmienie i odciąganie - inne życie nie istnieje. Pierwsze dwa miesiące były jednym ciągłym bólem - czasem mniejszym, czasem większym, ale ciągle bólem. Kolejne pięć miesięcy - już bez bólu, ale z dodatkowymi nocnymi pobudkami na ściąganie pokarmu. Nie zamierzam robić z siebie bohaterki, bo wiem, że miliony innych mam mają tak samo, ale nie umniejszę sobie jeśli stwierdzę, że karmienie piersią sobie, a przede wszystkim Adamowi, wywalczyłam. Mleko przyszło łatwo, ale karmienie już wcale nie od tak.
Do końca szóstego miesiąca Adaś jadł tylko moje mleko, z wyjątkiem dwóch szpitalnych epizodów z butelką, a od szóstego miesiąca systematycznie rozszerzamy mu dietę. Książkowo, jak zaleca WHO. Dalej cycek jest najważniejszy. Na smuteczek, na uspokojenie, na napitkę, na chorobę. Na chorobę to już w ogóle nie ma dla Niego nic lepszego. Gorzej, teraz jest na takim etapie, że już sam się domaga dobierając się do mojej bluzki, jak ma ochotę.
Z tego miejsca chciałam podziękować trzem osobom:
*Tacie potomstwa - za to, że ani razu nie wywarł na mnie presji, że muszę karmić piersią i pocieszał, że nic się nie stanie, jeśli jednak się nie uda;
*Babci Lidce - za wsparcie logistyczne, szczególnie to po porodzie;
*Mojej Mamie - która zaszczepiła we mnie to poczucie, że cycek to najlepsze, co maluchowi może się trafić.
A w nagrodę mamy wniebowziętego Adama, który zdaje się być uosobieniem słów Babci Agnieszki 😉.
I jeśli kiedyś Hanka i Cela będą mamami, to mam nadzieję, że przypomną sobie swojego małego brata i stwierdzą, że karmienie jest spoko.
P.S. Teraz już nic mnie nie boli, karmię wszędzie i o każdej porze i póki co końca nie widać (karmienia, jeszcze nie moich piersi) 😉. Karmcie więc, jeśli tylko możecie, walczcie o to, bo warto dla Waszych maluchów (a i Wam na bank zleci kilka zbędnych ciążowych kilogramów😉)!
15 maja 2018
pitagoras
Dzisiaj powód do pochwalenia się, gdyż najstarsza córka dostała się do drugiego etapu konkursu matematycznego Mały Pitagoras.
O ile fakt smykałki matematycznej jest dosyć oczywisty w przypadku Hanki, o tyle fakt brania udziału w drugim etapie konkursu niekoniecznie 😉.
Na początku był stres i wątpliwości (Jej oczywiście) czy sobie poradzi, że to wyjazd do innej szkoły, że to już poważna sprawa ten drugi etap. Oczywiście my gorąco namawialiśmy Ją do udziału tłumacząc, że to fajne, nowe doświadczenie. Że nie musi się niczym stresować, bo nawet jak Jej nie pójdzie, to przecież nic się nie stanie, a i tak sukcesem jest ten drugi etap. Finalnie przeważył argument Pani od matematyki, która powiedziała, że osoby z pierwszej trójki będą mieć szóstkę na koniec roku, a te, które zajmą miejsca 4-10 ocenę podwyższoną o jeden. Z punktu widzenia rodzica pewnie wolałabym, żeby motywacją mojego dziecka było coś innego, jednak tak czy inaczej dumna jestem, że Hanka się w sobie zebrała i stwierdziła, że jednak pojedzie i spróbuje 😉.
Jakby nie było zaraz idzie do piątej klasy, więc takich "życiowych prób" zacznie się robić coraz więcej... Ja jednak wierzę, że odwagi Jej nie zabraknie!
Teraz czekamy na wyniki konkursu...
Edit: Hanka zajęła 2 miejsce wśród klas 4-tych w całym powiecie!!!
Gratulacje 💚!
O ile fakt smykałki matematycznej jest dosyć oczywisty w przypadku Hanki, o tyle fakt brania udziału w drugim etapie konkursu niekoniecznie 😉.
Na początku był stres i wątpliwości (Jej oczywiście) czy sobie poradzi, że to wyjazd do innej szkoły, że to już poważna sprawa ten drugi etap. Oczywiście my gorąco namawialiśmy Ją do udziału tłumacząc, że to fajne, nowe doświadczenie. Że nie musi się niczym stresować, bo nawet jak Jej nie pójdzie, to przecież nic się nie stanie, a i tak sukcesem jest ten drugi etap. Finalnie przeważył argument Pani od matematyki, która powiedziała, że osoby z pierwszej trójki będą mieć szóstkę na koniec roku, a te, które zajmą miejsca 4-10 ocenę podwyższoną o jeden. Z punktu widzenia rodzica pewnie wolałabym, żeby motywacją mojego dziecka było coś innego, jednak tak czy inaczej dumna jestem, że Hanka się w sobie zebrała i stwierdziła, że jednak pojedzie i spróbuje 😉.
Jakby nie było zaraz idzie do piątej klasy, więc takich "życiowych prób" zacznie się robić coraz więcej... Ja jednak wierzę, że odwagi Jej nie zabraknie!
Teraz czekamy na wyniki konkursu...
Edit: Hanka zajęła 2 miejsce wśród klas 4-tych w całym powiecie!!!
Gratulacje 💚!
14 maja 2018
10 miesięcy
Dzisiaj dziesięć miesięcy Adasia.
Potrafi:
*stać na pełnych stopach
*chodzić opierając się o kanapę/stół (przesuwać się wzdłuż danego mebla)
*chodzić pchając mały mebel np. krzesełko
*siedzieć
*wstawać/klękać
*schylać się po przedmiot, który mu upadnie
*wkładać zabawki do jakiegoś pudełka, choć nie zawsze trafia i raczej nie robi tego mając świadomość sprzątania
*domagać się cycka
*walić ręką w drzwi tarasowe, kiedy widzi Babcię na ogródku
*krzyczeć "eeeeee" kiedy dostrzeże sąsiada Waldka w oddali
*otwierać/zamykać drzwi
*reagować na swoje imię
*uciekać kiedy usłyszy nasze "Aaaadaś, gdzie idziesz?"
*wyjmować korek z bidetu
*protestować przy próbie odbierania mu zabawki
*mówić mama, tata, baba, dada (zakładam, że mówi to na pałę niekoniecznie rozumiejąc znaczenie)
*bawić się w "akuku"
*zrozumieć słowo "nie" i niekoniecznie się słuchać
*reagować na niektóre słowa "np. chodź, idź, zostaw
*bić brawo (najchętniej samemu sobie za wszystko co zrobi)
*otwierać szuflady i szafki w kuchni
*najlepiej bawić się z Hanką i Celą, a kiedy Go opuszczą domagać się Ich powrotu płaczem
Nie potrafi:
*wszystkiego innego
Na dokładkę 3dni przed dziesiątą miesięcznicą, przebił się ósmy ząb - lewa dolna dwójka.
Zdróweczka Synu!
Potrafi:
*stać na pełnych stopach
*chodzić opierając się o kanapę/stół (przesuwać się wzdłuż danego mebla)
*chodzić pchając mały mebel np. krzesełko
*siedzieć
*wstawać/klękać
*schylać się po przedmiot, który mu upadnie
*wkładać zabawki do jakiegoś pudełka, choć nie zawsze trafia i raczej nie robi tego mając świadomość sprzątania
*domagać się cycka
*walić ręką w drzwi tarasowe, kiedy widzi Babcię na ogródku
*krzyczeć "eeeeee" kiedy dostrzeże sąsiada Waldka w oddali
*otwierać/zamykać drzwi
*reagować na swoje imię
*uciekać kiedy usłyszy nasze "Aaaadaś, gdzie idziesz?"
*wyjmować korek z bidetu
*protestować przy próbie odbierania mu zabawki
*mówić mama, tata, baba, dada (zakładam, że mówi to na pałę niekoniecznie rozumiejąc znaczenie)
*bawić się w "akuku"
*zrozumieć słowo "nie" i niekoniecznie się słuchać
*reagować na niektóre słowa "np. chodź, idź, zostaw
*bić brawo (najchętniej samemu sobie za wszystko co zrobi)
*otwierać szuflady i szafki w kuchni
*najlepiej bawić się z Hanką i Celą, a kiedy Go opuszczą domagać się Ich powrotu płaczem
Nie potrafi:
*wszystkiego innego
Na dokładkę 3dni przed dziesiątą miesięcznicą, przebił się ósmy ząb - lewa dolna dwójka.
Zdróweczka Synu!
sezon na trampolinę
Już od jakiegoś czasu uważamy za rozpoczęty, tylko jakoś nie podzieliliśmy się tym faktem wcześniej.
pierwsza i niepierwsza zagranica potomstwa
Stało się. Świeżutkie dowody osobiste potomstwa leżały w szufladzie od jakichś dwóch miesięcy. I przyszła pora na pierwszą wyprawę dla dwójki młodszego potomstwa. Dla Hanki na drugą wyprawę. Celina cała zestresowana, Hanka zresztą nieco też, bo przecież skąd miały wiedzieć czego się spodziewać. Bały się, że będzie inaczej, cokolwiek kryje się pod tym słowem. Bały się, że nikt Ich nie zrozumie, bo przecież tam nie mówią po polsku, bały się przekraczać granicę. A tu zonk. I po polsku rozumieli, i w sumie nic się za bardzo nie różniło od tego, co u nas.
Tak więc wpakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy przejechać przez kraj, przez nasze dobro narodowe - Zakopiankę, w kierunku południowym. Jechaliśmy i jechaliśmy, punkt graniczny przekroczyliśmy, a właściwie to miejsce widmo po punkcie granicznym i wjechaliśmy na Słowację. Miejscem docelowym naszej wyprawy było Szczyrbskie Pleso. Tatry Wysokie, a dla dzieci Tatry Naprawdę Wysokie Takie Aż Do Nieba. Ładne te góry są, naprawdę i jezioro też i normalnie nic tylko selfiaczki strzelać. Także strzelaliśmy.
Pobyt nasz ograniczał się do spacerów dookoła Szczyrbskiego Jeziora, które było na tyłach naszego hotelu (dalej nie doszliśmy pomimo naszych rodzicielskich chęci, gdyż dziatwa średnia i najmłodsza była pochorowana i średnia nie miała siły chodzić), moczenia się w basenie hotelowym, moczenia się w gorących źródłach w Besenovej, jedzenia i wizyty w Tricklandii. Jak na pobyt 5-dniowy, z którego dwa dni zajęła nam podróż, to wystarczy.
Cóż, całe życie wierzyłam w to, że ze swoimi dziećmi będę czas spędzać aktywnie (czyt. chodzić po górach z plecakiem i dzieckiem w nosidłach plus starsze dzieci na swoich nogach, ewentualnie podpierając się kijem i jedząc kanapki w schronisku, popijając herbatę z termosu). Jednak życie zweryfikowało te plany 😉. Teraz cieszę się niczym szczerbaty na suchary z kolejnej godziny spędzonej w basenie hotelowym i kolejnej awantury w restauracji, kiedy to dzieci nie mogą znaleźć nic satysfakcjonującego w jadłospisie 😉.
Poniżej relacja foto. Enjoy! A my tymczasem będziemy się szykować na kolejny wyjazd!
Tak więc wpakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy przejechać przez kraj, przez nasze dobro narodowe - Zakopiankę, w kierunku południowym. Jechaliśmy i jechaliśmy, punkt graniczny przekroczyliśmy, a właściwie to miejsce widmo po punkcie granicznym i wjechaliśmy na Słowację. Miejscem docelowym naszej wyprawy było Szczyrbskie Pleso. Tatry Wysokie, a dla dzieci Tatry Naprawdę Wysokie Takie Aż Do Nieba. Ładne te góry są, naprawdę i jezioro też i normalnie nic tylko selfiaczki strzelać. Także strzelaliśmy.
Pobyt nasz ograniczał się do spacerów dookoła Szczyrbskiego Jeziora, które było na tyłach naszego hotelu (dalej nie doszliśmy pomimo naszych rodzicielskich chęci, gdyż dziatwa średnia i najmłodsza była pochorowana i średnia nie miała siły chodzić), moczenia się w basenie hotelowym, moczenia się w gorących źródłach w Besenovej, jedzenia i wizyty w Tricklandii. Jak na pobyt 5-dniowy, z którego dwa dni zajęła nam podróż, to wystarczy.
Cóż, całe życie wierzyłam w to, że ze swoimi dziećmi będę czas spędzać aktywnie (czyt. chodzić po górach z plecakiem i dzieckiem w nosidłach plus starsze dzieci na swoich nogach, ewentualnie podpierając się kijem i jedząc kanapki w schronisku, popijając herbatę z termosu). Jednak życie zweryfikowało te plany 😉. Teraz cieszę się niczym szczerbaty na suchary z kolejnej godziny spędzonej w basenie hotelowym i kolejnej awantury w restauracji, kiedy to dzieci nie mogą znaleźć nic satysfakcjonującego w jadłospisie 😉.
Poniżej relacja foto. Enjoy! A my tymczasem będziemy się szykować na kolejny wyjazd!
Subskrybuj:
Posty (Atom)