22 maja 2018

nie ma to jak cycek

Zastanawiałam się - pisać czy nie pisać o karmieniu. W podjęciu decyzji pomógł fakt, że temat trochę już się ciągnie. I właśnie przez to, że się ciągnie, staje się nieodzownym elementem dzieciństwa Adama, a przynajmniej tego etapu dzieciństwa. 

Cofnę się więc do czasu ciąży. Od samego początku miałam dwa plany - rodzić naturalnie i karmić moim mlekiem. Ten pierwszy plan padł i pomimo chęci skończyło się cesarką. Karmić się udało, choć może nie do końca stwierdzenie "udało się" odzwierciedla rzeczywistość. Z perspektywy tych kilku miesięcy dochodzę do wniosku, że chyba porażka porodu sprawiła, że moja determinacja do tego, żeby karmić naturalnie była taka duża. Chciałam, żeby chociaż TO mi się udało. 

W trakcie ciąży przygotowana byłam na wszystko do momentu porodu. O karmieniu wiedziałam tyle co ze szkoły rodzenia: pokazali nam jak przystawiać i na tym się skończyło. Samo karmienie z opowieści mojej mamy wydawało mi się super proste i całe życie patrzyłam na to w kategoriach "no jak można nie radzić sobie z karmieniem". Nikt nie powiedział mi jednak, że już do szpitala oprócz wyprawki powinnam wziąć jeszcze kij, który mogłabym sobie wsadzić między zęby. 

Szpitale stawiają sobie za cel chwalenie się promocją karmienia naturalnego, a w przyszpitalnej szkole rodzenia ten temat był powiedziałabym "różowiutko słodziutki". Gucio prawda. Adam standardowo zaraz po urodzeniu stracił na wadze. Co na to pani neonatolog? "Proszę od położnych wziąć sobie mieszankę, bo inaczej nie wypiszemy ze szpitala, jeśli dzidziuś nie przybierze tyle i tyle na wadze. Tylko niech mąż skoczy po butelkę do jakiegoś sklepu." Kiedy zdarzyło mi się poprosić położne o podpowiedź i sprawdzenie czy dobrze przystawiam do piersi słyszałam: "Kochanieńka sama jestem na dyżurze, a zaraz przywiozą mi kolejne mamy z porodówki, salę muszę przygotować i leki podać". W ciągu 4 dni pobytu w szpitalu po porodzie, tylko na jednej zmianie położna przyszła dać mi wskazówki i sprawdzić jak Adam je.

Mieszankę podałam, przyznaję, dwa razy, ze łzami w oczach, bo wydawało mi się, że Adam jest głodny, a do tego dręczyła mnie wizja pozostania w szpitalu choćby dłużej niż minutę od standardowego czasu wypisu. Także kiedy tylko mogłam go przystawiałam. I o dziwo, nawet pomimo cesarki, pokarm był praktycznie od razu, a Adam wisiał na mnie dzień i noc.

Szpital jednak i tak okazał się być pikusiem w porównaniu do tego, co miało mnie czekać w kolejnych dniach. Zaczęło się od poranionych sutków, z którymi walczyłam przez dwa miesiące. Ból przy każdym karmieniu, właśnie taki, że nic tylko ten kij wsadzić sobie między zęby. Następnie nawał pokarmu, który trwał dwa tygodnie i dzięki któremu miałam do czynienia z taką ilością kapusty jak nigdy do tej pory. Zaraz po nawale zapalenie piersi z gorączką i finalnie antybiotykiem. A chwilę po nim kolejne, które już dzięki fachowej pomocy konsultantki laktacyjnej udało się szybko zatrzymać, by nie skończyło się znowu antybiotykiem. W międzyczasie dobijała mnie wizja tego, że tak właśnie wygląda macierzyństwo: karmienie i odciąganie, karmienie i odciąganie - inne życie nie istnieje. Pierwsze dwa miesiące były jednym ciągłym bólem - czasem mniejszym, czasem większym, ale ciągle bólem. Kolejne pięć miesięcy - już bez bólu, ale z dodatkowymi nocnymi pobudkami na ściąganie pokarmu. Nie zamierzam robić z siebie bohaterki, bo wiem, że miliony innych mam mają tak samo, ale nie umniejszę sobie jeśli stwierdzę, że karmienie piersią sobie, a przede wszystkim Adamowi, wywalczyłam. Mleko przyszło łatwo, ale karmienie już wcale nie od tak. 

Do końca szóstego miesiąca Adaś jadł tylko moje mleko, z wyjątkiem dwóch szpitalnych epizodów z butelką, a od szóstego miesiąca systematycznie rozszerzamy mu dietę. Książkowo, jak zaleca WHO. Dalej cycek jest najważniejszy. Na smuteczek, na uspokojenie, na napitkę, na chorobę. Na chorobę to już w ogóle nie ma dla Niego nic lepszego. Gorzej, teraz jest na takim etapie, że już sam się domaga dobierając się do mojej bluzki, jak ma ochotę.

Z tego miejsca chciałam podziękować trzem osobom:
*Tacie potomstwa - za to, że ani razu nie wywarł na mnie presji, że muszę karmić piersią i pocieszał, że nic się nie stanie, jeśli jednak się nie uda;
*Babci Lidce - za wsparcie logistyczne, szczególnie to po porodzie;
*Mojej Mamie - która zaszczepiła we mnie to poczucie, że cycek to najlepsze, co maluchowi może się trafić.

A w nagrodę mamy wniebowziętego Adama, który zdaje się być uosobieniem słów Babci Agnieszki 😉.

I jeśli kiedyś Hanka i Cela będą mamami, to mam nadzieję, że przypomną sobie swojego małego brata i stwierdzą, że karmienie jest spoko.

P.S. Teraz już nic mnie nie boli, karmię wszędzie i o każdej porze i póki co końca nie widać (karmienia, jeszcze nie moich piersi) 😉. Karmcie więc, jeśli tylko możecie, walczcie o to, bo warto dla Waszych maluchów (a i Wam na bank zleci kilka zbędnych ciążowych kilogramów😉)!





0 komentarze: